Satyrycznym okiem Apolonii Szubińskiej (1)
Nocna awantura w szubińskiej bibliotece
Panie redaktorze, czasem lubię urządzać sobie spacerki po pięknym Szubinie, także nocne. I tak niedawno pewnej nocy przechodziłam obok naszej biblioteki na Kcyńskiej, a tam jakieś hałasy, krzyki, wrzaski, co mnie niepomiernie zdziwiło. Jak to możliwe, żeby w środku nocy w spokojnej zdawałoby się książnicy odbywały się jakieś ekscesy. Zgodzi się pan redaktor, że to nie dom kultury w jakąś karnawałową sobotę, kiedy to degeneracja od standardowych norm społecznych jest normą standardową.
Ale do rzeczy. Ponieważ z natury jestem ciekawska, co powinno mi się chwalić, że interesuję się wszystkim, a nawet niczym, przystanęłam przy oknie i zaczęłam się przysłuchiwać i podpatrywać, co się tam wywija. Panie redaktorze, to nie do opisania. Prawie sodoma i gomora, naprawdę. W pierwszym odruchu chciałam uciec, ale wrodzona ciekawość zwyciężyła.
Da pan wiarę, panie redaktorze, że książki, których jest tam ileś tysięcy ze sporym kawałkiem gadały ludzkim głosem? Bynajmniej nie były to audiobooki, tylko szanowane i poczciwe książki papierowe ze swoim niepowtarzalnym zapachem, przy których nawet Chanel numer 5 wietrzeje.
Jeśli dobrze zauważyłam, to wszystko zaczęło się nieoczekiwanie. Niby spokojna „Pani Bovary” nie wiedzieć czemu zaczęła uszczypliwie wyrażać się o małżeńskim prowadzeniu się „Anny Kareniny”. Powiedziała jej, że ona, czyli Karenina, jest kurtyzaną. Zaskoczona „Anna Karenina” nie pozostała jej dłużna i nazwała „Panią Bovary” pospolitą kokotą z niższych sfer. Co za słówko! Kokota. Hm. Dziś się już takiego nie używa, jest modniejsze, prawda, panie redaktorze?
Słysząc to równie znana „Dama Kameliowa” próbowała się wtrącić do rozmowy, co tylko rozsierdziło tamte damy. Zwarły szeregi i solidarnie ją zaatakowały, nie pozostawiając na niej suchej nitki - że wśród kurtyzan to ona dzierży palmę pierwszeństwa i mogłaby być „Kochanicą Francuza”. A ponadto mogłaby opisać swoje „Dzieje grzechu”. Byłaby to niewątpliwie bardzo pouczająca lektura. Ale i „Dama Kameliowa” sroce spod ogona nie wypadła. Język miała nie mniej obrotny niż same „Wesołe kumoszki z Windsoru”. Powiedziała im, że najchętniej by je rzuciła „Na pastwę płomieni”, tam ich miejsce, dla zdradzających żon. Ona zaś może robić co chce, gdyż jest kobietą wyzwoloną. Słowem „Wściekłość i wrzask” owych dam obudziłyby „Śpiącą Królewnę”. Ale jej nie było. I bardzo dobrze, bo mogłaby się zgorszyć. Ale niech pan słucha dalej, panie redaktorze.
Otóż nasza romantyczna i wrażliwa aż do granic przyzwoitości „Trędowata” była właśnie zgorszona tym żałosnym widowiskiem. Brzydziła się nawet w myślach użyć stosownego określenia na owe damy. Z niesmakiem oddalając się od nich, wpadła prosto z deszczu pod rynnę, czyli w objęcia – niech pan sobie wyobrazi, panie redaktorze - samego „Kochanka Lady Chatterley”, tak, tego jurnego gajowego, jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Akurat wracał od „Emmy” mieszkającej na „Wichrowych wzgórzach”, a która ostatnio fascynowała się „Buntem aniołów”. „Emma” chciała się dowiedzieć, skąd biorą się „Upadłe anioły”. Czyżby to diabły? Podejrzewała, że tak. Ale jak to możliwe, że „Diabeł ubiera się u Prady”? Może pan wie, panie redaktorze, bo ja nie mam pojęcia.
Zanosiło się na to, że dalej będzie już tylko ciekawej. Byłam coraz bardziej podekscytowana, gdy nagle policyjny radiowóz zatrzymuje się koło mnie, wysiada jeden z naszych młodych mundurowych i podchodzi do mnie. Pyta, co tu robię w środku nocy. Odpowiadam, że stoję, skoro nie dowidzi, a jeśli myśli, że planuję skok na bibliotekę, to się myli. I dodaję, że biblioteka to nie bank, no, chyba że mądrości, prawda, panie redaktorze? Przygląda mi się dociekliwiej, przybliża twarz do mojej, jakby chciał coś wywąchać. Tak, tak, mówię mu dalej, chlapnęłam sobie połówkę na kolację, ale już wywietrzała i może sprawdzić alkomatem. A jestem zabitą abstynentką. Po chwili się uśmiechnął i rozpoznał mnie. I jakby odetchnął z ulgą. I zapytał, co tam ciekawego widać. Odparłam mu pytaniem, czy lubi książki. Zaskoczyłam go i po chwili odrzekł, że owszem, ale jedynie książeczki do nabożeństwa, gdyż wybiera się na pielgrzymkę do Torunia. Wsiadł do radiowozu i odjechali.
Nie wiem, co przegapiłam przez mundurowego, ale wróciłam do swojego ulubionego podglądania w chwili, gdy przybiegli wściekli „Trzej muszkieterowie”. Mieli zamiar uspokoić skłócone damy, bo już doprowadzały ich do szału. Próżne były ich wysiłki – stwierdzili, że z kłótliwymi damulkami jednak nie ujedziesz, a z mieszania się w babskie sprawy zwykle nic dobrego nie wynika. Toteż machnęli ręką i pospieszyli do gospody „Pod mocnym aniołem”, w której jedną ze ścian zdobił ogromny „Malowany ptak”. Do tej gospody czasem lubił wpadać sam Józef Szwejk na „Medytacje nad kuflem piwa”. Tak więc dzielni muszkieterowie umilali tu sobie czas w towarzystwie powabnej i zawsze chętnej „Nany”. Oj, panie redaktorze, była ona chętna, była, nawet bardzo. Mimo że wiedzieli ci dzielni muszkieterowie, iż to bardzo „Niebezpieczne związki”, nie bali się. W razie zagrożenia udaliby się z pewnością na kontemplacje do „Pustelni parmeńskiej”, aby w ten sposób odpokutować swoje nieco hulaszcze życie, jakie wiedli ku ”Sławie i chwale”.
Awantura trwała dalej. Nagle pojawili się – psiakrew – dobrze nam znani „Krzyżacy”, zawsze skorzy do bitki, wszelkich burd i wojenek. I w tę ochoczo się włączyli, aby jeszcze dolać oliwy do ognia.
No, tego to już było stanowczo za wiele naszemu kochanemu „Panu Wołodyjowskiemu”! Wpadł i tak zaczął siec ich szablą, że uciekli tam, gdzie rośnie „Pieprz i wanilia”. Przegoniwszy ich, przyjrzał się skłóconym damulkom, rozłożył ręce, potem podkręcił wąsik i z bólem serca stwierdził, że z nimi jednak nie da rady. Już choćby z „Poskromieniem złośnicy” miałby problem. A tu aż trzy takie piekielnice niemal targały się za włosy. Postanowił więc wrócić do „Klasztoru”, aby w świętym spokoju ciągnąć mniej więcej filozoficzno-pobożne dysputy z „Mistrzem i Małgorzatą”. Miejsce w sam raz dla niego, nieprawdaż, panie redaktorze? Bo dla mnie na pewno nie. Gdzie mi tam jakiś klasztor. Jeszcze ich tam wszystkich w habitach sprowadziłabym na drogę cnoty i dopiero miałabym za swoje.
Siedzący natomiast pokornie w odległym kącie jakby przygnębieni „Chłopi”, którzy interesowali się tylko babami z ich wsi – a zwłaszcza taką jedną ponętną, rozpalającą we wszystkich dzikie żądze - przyglądali się podejrzliwie „Świętoszkowi”. Ten zaś z fałszywym uśmieszkiem mówił coś uszczypliwie do „Świtezianki”. Słyszący jego słowa pełen humoru „Pan Jowialski” gładko sobie poradził z tą świętoszkowatą szują. Odprawił ją w siną dal „Pociągiem pod specjalnym nadzorem”. Mściwy i zawistny „Świętoszek” poprzysiągł mu okrutną „Zemstę”.
Tymczasem spokojny i ułożony „Pan Tadeusz” – miłość mojego życia w cnocie - w ogóle nie interesował się całą awanturą. W skrytości podczytywał „Justynę, czyli nieszczęścia cnoty”. I rozpalone myśli słał do innej kobietki, gdyż co chwila tęsknie zerkał na młodziutką, apetyczną „Lolitę”. Widziałam w jego twarzy, że od dawna musiał do niej się sposobić, oblizywał się co chwila, ale zapewne brakowało mu odwagi, aby śmignąć do tej młódki z „Płomienną miłością”. Jednak tej nocy zebrał się w sobie, przezwyciężył krępującą nieśmiałość i umówił się z nią na długą, upojną „Noc w Lizbonie”. Och, tak bym chciała spędzić z nim choć jedną noc, panie redaktorze. Pan Tadek to jedyny mężczyzna, któremu z chęcią powierzyłabym swoje dziewictwo. Może bym je uchowała, któż to wie… Mogłoby to być w Szubinie w Starym Browarze, bo w starym i popadającym w ruinę byłym ośrodku zdrowia na Ogrodowej – na który nikt nie ma pomysłu - bym nie chciała – zero klimatów i pewnie porządnego łóżka. A ja już nie z tych, co to kiedyś mogły hasać gdzie i jak popadnie, czego jednak z miłości do samej siebie nie czyniłam. Ale z panem Tadkiem czemu by nie, zwłaszcza że byłby to mój pierwszy raz. Gdyby wypalił.
Gdy tylko zaczęło świtać, panie redaktorze, biblioteka momentalnie ucichła. Aż się zdziwiłam, bo nadeszła pora w sam raz na smaczne „Śniadanie u Tiffany’ego”. Ale po całonocnej awanturze widać było, że nikt nie miał na nie ochoty, wszystkich ogarnęła bezkresna „Śpiączka”.
I tak oto wszystko „Przeminęło z wiatrem”. Cóż było robić? Wróciłam do domu, trochę jednak jakby zawiedziona, z niedosytem, że się skończyło. Ale co się nasłuchałam i naoglądałam – to moje. I lepsze od „prawdziwych i rzetelnych” wiadomości w wiadomej proweniencji telewizorni.
Do następnego razu, panie redaktorze. Sama jestem ciekawa, co będę miała panu do powiedzenia. Ale, jak wspomniałam, ciekawska ze mnie osóbka, nie przepuszczę nawet psu z rodowodem. Do zobaczenia!
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu itvszubin.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz